Recenzja filmu

Udając gliniarzy (2014)
Luke Greenfield
Jake Johnson
Damon Wayans Jr.

Głupi i głupszy

W myśl zasady, że żaden film, w którym występuje Rob Riggle, nie może być zły, "Udając gliniarzy" da się obejrzeć bez bólu. Riggle kradnie większość scen, ogrywając kolejną wariację na temat
Justin (Damon Wayans jr.) i Ryan (Jake Johnson) znają się od dziecka i nie stracili ani jednej, wspólnej minuty na dorastanie. Ten pierwszy, stłamszony przez przełożonych w wielkiej korporacji, próbuje przeforsować pomysł na grę wideo o policyjnych "krawężnikach". Drugi, były gwiazdor futbolu amerykańskiego, drze na sobie szaty w trakcie treningów ligi juniorów i żyje z wynagrodzenia za reklamę kremu na opryszczkę. Życiowy przełom nadchodzi wraz z pomysłem, by na jedną z przebieranych imprez przyodziać policyjne mundury. Myśl szybko staje się słowem, zaś słowo – ciałem. "Policjanci" ruszają w miasto, a za nimi kroczy chaos.



Podoba mi się pomysł na film Luke'a Greenfielda, doskonale wyeksponowany już w tytule. Scenariusz da się streścić w kilku słowach, lecz nie da się ukryć, że w planie marketingowym to jedna z ciekawszych idei tzw. kina wysokiego konceptu. Złota zasada tegoż kina brzmi: jeśli nie opiszesz filmu w dwudziestu pięciu słowach, scenariusz ląduje w koszu. "Udając gliniarzy" mają aż dwadzieścia trzy słowa zapasu, jednak od pomysłu do realizacji daleka droga.

O tym, że humorystyczne rozgryzanie specyfiki policyjnego fachu oraz nicowanie konwencji "komedii kumpelskiej" jest wdzięcznym tematem dla kina, przekonali nas choćby twórcy dyptyku "Jump Street" oraz kapitalnej parodii "Hot Fuzz – Ostre psy". Greenfield wydaje się jednak niezdecydowany, o jakie kino mu chodzi. Jego humor nie wznosi się na autotematyczne wyżyny, nie jest też ostentacyjnie parodystyczny. Czasem zahacza o rynsztok (jak w scenie zatrzymania nagiego złodzieja), częściej jednak pozostaje bliżej przeciętnego bromance'u. Nie ziębi, nie grzeje, nie rozciąga uśmiechu od ucha do ucha, nie sprawia, że na usta cisną się wulgaryzmy. Jest letni, mdły i nijaki. W najlepszym filmie tegoż reżysera, "Dziewczynie z sąsiedztwa", komizm rodził się na gruncie relacji między bohaterami, dotykał kwestii społecznego postrzegania ich ról (on był chłopakiem marzącym o uniwersyteckiej karierze, ona – gwiazdką porno). W "Gliniarzach" ten wątek powraca, niestety nie zostaje należycie wygrany, bo między aktorskim duetem brakuje chemii (co dziwi zwłaszcza w kontekście ich wspólnego występu w "Jess i chłopakach") – Justin i Ryan robią po prostu za konferansjerów kolejnych, mało odkrywczych gagów.



W myśl zasady, że żaden film, w którym występuje Rob Riggle, nie może być zły, "Udając gliniarzy" da się obejrzeć bez bólu. Riggle kradnie większość scen, ogrywając kolejną wariację na temat lekko pierdołowatego maczo. Natomiast ze wszystkich zasygnalizowanych przez twórców ambicji udaje się spełnić tę najważniejszą: "Udając gliniarzy" – i piszę to bez ironii – naprawdę broni się jako ilustracja tezy, że władza korumpuje, a głupota uszczęśliwia.
1 10
Moja ocena:
5
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones